Okropna podróż do celu zeszłej nocy była bułką z masłem w porównaniu z tą teraz: tam było pełno palaczy i musiałem podróżować z głową na zewnątrz, teraz jestem na świeżym powietrzu, sam i z trupem obok mnie! Wydaje się, że trumna, przymocowana prowizorycznymi opaskami, może wyskoczyć przy każdej dziurze; siedzę schowany po przeciwnej stronie: nie ośmielam się zbliżyć. Ogarnia mnie absurdalny strach przed spotkaniem twarzą w twarz z trupem: po tym, jak niechętnie rzuciłem pracę na uniwersytecie, nie chciałem nigdy więcej widzieć profesora żywego, a co dopiero martwego!
Wracam myślami do dnia, który minął i do tego, który jeszcze przede mną: na samą myśl o powrocie do urzędu celnego przechodzą mnie ciarki, z drugiej jednak strony zadaniem powierzonym mi przez dziekana Wydziału Filologicznego jest przywiezienie zwłok z powrotem do Włoch. Powtarzam to twierdzenie, jakbym chciał się naładować podczas długiej podróży, podczas gdy wiatr mocno we mnie uderza.
Niedziela, 18 lipca
Jest około trzeciej w nocy, kiedy furgonetka się zatrzymuje. Obawiam się, że chcą mnie tu zostawić, pośrodku niczego.
Dwójka wysiada i zwraca się do mnie w niezrozumiałym języku.
Mniejszy, a raczej mniej gruby, powtarza to samo zdanie, wykonując zamaszyste gesty rękami: domyślam się, że mam wysiąść. Podążam za tą dwójką do rozpadającej się chatki: jest to swego rodzaju strefa postojowa, połączenie przytulności z nędzą. Od razu biegnę do łazienki. To właśnie oznacza turecka łazienka: niechlujny, śmierdzący ustęp, bez wc.
Potem wchodzę do tego, co mówiąc eufemicznie, powinno być barem: pulchna kobieta przygotowuje dziwny napój, podczas gdy dwaj towarzysze podróży siedzą przy stoliku, paląc i popijając ogromne piwo. Korzystam z okazji, żeby zjeść śniadanie, starając się nie zwracać uwagi na fakt, że kierowca pije od samego rana. Powoli popijam koleją już dużą, gorącą kawę w zestawie z focaccią nadziewaną dziwną wędliną, także jeśli chodzi o jej kolor: smak nie jest najlepszy, ale jestem bardzo głodny, jako że nie zjadłem kolacji z powodu nagłego wyjazdu do Tarsus.
Mija co najmniej pół godziny, zanim dwójka kończy połykać łapczywie kolejne piwo i postanawia wrócić do furgonetki. Ten mniej pijany podaje mi stary koc: kiedy wyruszaliśmy powietrze było ciepłe, teraz jest kłujące, typowe dla porannych godzin. To pierwszy uprzejmy gest w moim kierunku: porzucony w tyle furgonetki, do tej pory czułem się jak koło zapasowe.
O świcie docieramy do Ankary; nadal jestem oszołomiony drogą i powietrzem, podczas gdy dwaj Turcy wyładowują trumnę z furgonetki, żeby przekazać ją grupie celników. Porucznik Karim nakazuje mi ją tam zostawić i wrócić po nią nazajutrz z dokumentami z ambasady: naprawdę nie podoba mi się ten typ! Dziękuję dwóm przewoźnikom hojnym napiwkiem, którego nie odrzucają, podczas gdy ja żegnam Barbarina, przeniesionego do swego rodzaju garażu w podziemiach urzędu celnego.
Padam ze zmęczenia. Przed lotniskiem różne hotele mienią się w świetle nadchodzącego dnia. Wybieram jedyny z czterema gwiazdkami w szyldzie: Hotel Esenboga Airport. Z pewnością będzie drogi, ale to nie ma znaczenia: dziekan Sieny obiecał mi zwrot wszystkich kosztów, jeśli sprowadzę do ojczyzny szanownego kolegę.
Po dwóch nocach spędzonych w podróży, gdy tylko docieram do pokoju, „mdleję” na ogromnym łóżku. Budzi mnie dźwięk telefonu komórkowego, którego zapomniałem wyłączyć: „jest szósta rano! Kto mógłby dzwonić o tej godzinie?”
«Cześć, tu Chiara Rigoni. Celnicy powiedzieli mi, że wróciłeś z ciałem: muszę wyjaśnić ci szereg rzeczy do zrobienia.»
Po świetle przenikającym przez zasłony zdaję sobie sprawę, że jest szósta, ale po południu. Próbuję dojść do siebie: «Może porozmawiamy o tym później przy wspólnym posiłku?»
«Dobrze» odpowiada Chiara po chwili zawahania.
«W centrum jest restauracja: spotkajmy się tam o 9.30. Adres to Izmir Caddesi 3/17.»
«Czy mogłabyś powtórzyć?» pytam, jeszcze trochę oszołomiony.
«I-Z-M-I-R-C-A-D-D-E-S-I 3/17» przeliterowuje.
«Tak, zapisałem. O której godzinie się tam widzimy?»
«21.30-22.00, krótko mówiąc, na kolację» odpowiada.
W Turcji każdy musi mieć swój grafik, niemniej po śniadaniu o trzeciej i w oczekiwaniu na nocną kolację, od razu konsumuję paczkę orzeszków i sok owocowy, które znajduję w minibarze. Po odzyskaniu sił, wyciągam z saszetki kalkę inskrypcji zrobioną na górze Taurus; rozkładam ją ostrożnie i zaczynam tłumaczyć na poczekaniu z greckiego:
„Tu spoczywał Julian, wyrzucony przez rwący nurt Tygrysu:
Był dobrym imperatorem i mężnym wojownikiem.”
„Spoczywał”, „spoczywał”. Ten czasownik w czasie przeszłym, zamiast zwyczajowego czasu teraźniejszego, oznacza tylko jedno: w momencie robienia inskrypcji, ciała, lub tego co z niego pozostało, już tam nie było!
A więc epigraf został umieszczony na grobowcu: pomnik wzniesiony dla upamiętnienia pochówku znamienitego mężczyzny, ale którego zwłoki są teraz w innym miejscu. Ale gdzie?
Żeby oderwać się od tej myśli, postanawiam pójść zobaczyć słynną kolumnę ozdobioną historycznymi scenami, wzniesioną w mieście na cześć Apostaty. Ubieram się w pośpiechu, wychodzę z hotelu i wołam pierwszą taksówkę: «Can you drive me to the place of Julian’s column?»
«Ach, ech…» odpowiada młody taksówkarz z osłupiałym spojrzeniem. A przecież plac słynie z kolumny Juliana, jedynej z czasów rzymskich, nadal in situ. Wykonuję gest graniczący z nieprzyzwoitością, żeby pokazać, że chodzi mi o kolumnę: jakimś sposobem chłopak
dobrze interpretuje gest i rusza pełną parą.
«Ulus, ulus» powtarza niezrozumiale niepohamowany taksówkarz. Zostawia mnie na anonimowym placu otoczonym nowoczesnymi budynkami; pośrodku stoi kolumna, wysoka 10-15 metrów: na niej przedstawione są epizody z życia Juliana. Chodzę dookoła podziwiając różne sceny, aż uderza mnie płaskorzeźba orszaku żałobnego zmarłego imperatora Konstancjusza. Za zwłokami leżącymi na wozie pogrzebowym, procesję otwierają dwie postaci w koronach: o ile pamiętam, uczeni utożsamiali jedną z Julianem, a drugą, większą, z bogiem Heliosem. Tak więc, w świetle odkrycia epigrafu i pustego grobu, wysuwam alternatywną hipotezę: a jeśli cała scena nie przedstawia konduktu pogrzebowego Konstancjusza, lecz ceremonię przeniesienia ciała Apostaty? Być może, na kolumnie, która przedstawia najistotniejsze epizody z jego życia, chciano upamiętnić także jego ostatnią podróż! W tym przypadku, Julian nie byłby tym stojącym, ale wyciągniętym ciałem, podczas gdy podążające za nim postacie w koronach mogłyby być nowym panującym Walentynianem, a mniejsza postać, jego bratem Walensem. Być może także profesor się tego domyślił, z pewnością wierzę, że mogę powiedzieć coś, czego starożytni autorzy nam nie przekazali: po dotarciu do Tarsu, Walentynian i Walens nie ograniczyli się tylko do oddania hołdu nad grobem znamienitego poprzednika, lecz zabrali go ze sobą. Zapewne myśleli, że to nie może być odpowiednie miejsce spoczynku doczesnych szczątków imperatora [być może obawiali się, że spotka ich ten sam los: pochowanych w zapomnianym zakątku najbardziej górzystej Turcji]. Kazali zatem wznieść nad rzeką Cydnus pomnik-grobowiec z inskrypcją odnalezioną przez profesora, a jednocześnie kazali przenieść ciało Juliana w bardziej odpowiednie miejsce. Ale gdzie?
Nie mogę pozbyć się tego pytania z głowy, nawet kiedy idę na pieszo do centrum miasta; docieram na miejsce spotkania o 20.30, z dużym wyprzedzeniem. Don Castillo: nazwa wybranej restauracji nie sugeruje typowej tawerny. Siadam na zewnętrznym schodku lokalu: widzę przechodzące kobiety, w większości okryte długimi, czarnymi burkami.
Chiara, w swoich swoich służbowych obcasach, przybywa po godzinie i kwadransie: «Czekasz od dawna?»
«Nie» odpowiadam, wstając i rozprostowując zesztywniałe nogi. «Miło Cię widzieć.»
«Chodźmy.» Bierze mnie pod ramię.
W lokalu jest ciemno, nie widzę dobrze tego, co jem i może tak lepiej: nazwy potraw są niezrozumiałe, a ona, pod pretekstem niespodzianki i żeby pozwolić mi spróbować tureckiej kuchni, unika wyjaśniania mi tych nazw, dopóki nie skończę całej porcji. Zamówiła mięsa każdego rodzaju i w przeróżnych sosach: mam nadzieję, że to tylko cielęcina, a nie jakieś dziwne zwierzę.
Muszę podołać zadaniu, choć niechętnie: «Twój przyjaciel był miły, bardzo mi pomógł».
«Tak, zawsze jest miły dla wszystkich» odpowiada chłodno.
«Mówiąc o Fatihu, chciałby z tobą porozmawiać, ale nie chce przeszkadzać.»
Daję jej karteczkę: «Dał mi swój numer telefonu komórkowego i powiedział… cóż, byłoby mu miło, gdybyś…»
«Dziękuję,» przerywa, «ale nie, zatrzymaj numer, może ci się bardziej przydać!»
Nie nalegam, najwyraźniej dotknąłem delikatnego tematu: «A zatem, co miałaś mi wyjaśnić przed jutrzejszym dniem?»
Chiara szczegółowo wymienia różne kroki. Najpierw, ambasada o 8.00: żeby móc odebrać zwłoki muszę wziąć dokument i uzyskać podpis poświadczający autentyczność na dokumentach ze szpitala w Tarsusie, . Następny przystanek w sławetnym urzędzie celnym, żeby odzyskać paszport, w końcu specjalny lot o 11.00. Jej nie będzie, ale nie powinienem mieć problemów. Serdecznie jej dziękuję.
«To była przyjemność» mówi z uśmiechem, który wydaje mi się złośliwy.
Poniedziałek, 19 lipca
Z zewnątrz ambasada wygląda tak, jak wyobraża się ambasadę: duża, biała, z wyglądem przypominającym niektóre wiejskie domy w stylu wiktoriańskim w południowych Stanach Zjednoczonych. Oczekuję gospodarza z orszakiem niewolników, przyjmuje mnie natomiast manager z sekretarką, który ma dla mnie mało czasu. Dostarczam dokumenty z kostnicy, sekretarka przegląda je z roztargnieniem: stempluje, przypina do nich przepustkę i równie szybko rozwiązuje biurokratyczne procedury. Także w urzędzie celnym sprawy idą lepiej niż wcześniej. Nie ma przerażającego urzędnika z piątku, ale jest jeden bardziej uprzejmy: w końcu odzyskuję paszport; w przyszłości zrobię kopię dokumentów przed wyjazdem (tak na wszelki wypadek).
Towarzyszą mi, a raczej mnie eskortują, dopóki nie wsiądę do „specjalnego samolotu”: właściwie do niskiego i przysadzistego transportowca do przewozu towarów. Oceniam, że szanse na to, że będzie w stanie wystartować są niewielkie. Wchodzę po schodkach do szerokiego wejścia w tylnej części (a nie z boku), przechodzę przez ogromną ładownię, załadowaną wszystkim po trochu: za zasuwaną kurtyną znajduje się około dziesięciu pasażerów, następnie kabina pilotów. Miejsca nie są numerowane: siadam na jedynym pustym miejscu obok dżentelmena, który mierzy mnie wzrokiem od stóp do głów, po czym wraca do czytania swojej lektury. Długo czekamy, zanim zezwolą nam na wylot. Zapomniałem wziąć mp3 z walizki; żeby nie myśleć o starcie, wyciągam orzeczenie lekarskie tego dziwnego patologa: strony i strony pisane odręcznie, po turecku; u dołu drugiej kopii znajduje się streszczenie po angielsku. W terminologii medyczno-prawniczej stwierdza się, że Barbarino zmarł w wyniku upadku: mówi się o wieloodłamowych złamaniach kości z przemieszczeniem się ich fragmentów i o śmiertelnym złamaniu szyi, ale nie o zawale serca.
Jestem zdumiony: asystent profesora mówił o omdleniu, który miał być przyczyną śmierci. Tutaj wydaje się, że śmierć była spowodowana uderzeniem w głowę, być może podczas upadku. Odkładam orzeczenie: policja zajmie się dochodzeniem.
W międzyczasie, niewiarygodne, ale samolot osiągnął wysokość lotu: uspokajam się. Trwa to jednak tylko chwilę, ponieważ zdaję sobie sprawę, że przechodząc przez ładownię, nie zauważyłem trumny. Szkoda jest zgubić walizkę, a co dopiero ciało!
Ponieważ nie sądzę, by w transportowcu były przewidziane hostessy, korzystam z okazji, żeby wstać, odsuwam zasłonkę i wracam do ładowni. Jest trumna, dla pewności podchodzę: nazwisko się zgadza. Ale coś mnie dziwi: na krótszym boku znajduje się napis. Są to litery, wyryte w drewnie od niechcenia:
DDCF.
Dziwne! Musiał je wyryć ktoś w urzędzie celnym, jako że nie odnotowałem ich podczas długiej podróży w furgonetce; wręcz przeciwnie, jestem pewny, że wcześniej ich tam nie było. Wygląda to na akronim: brzmi jednocześnie niezrozumiale i znajomo.
Wracam na swoje miejsce: ten dystyngowany dżentelmen nadal obserwuje mnie ukradkiem.
Jestem trochę poruszony napisem i tym, w jaki sposób skończył Barbarino: wracam myślami do czasów spędzonych na pracy dla niego, albo lepiej, pod jego „dyktaturą”; z pewnością go nie opłakuję, powinno być mi przykro z powodu jego odejścia, tak po ludzku, ale nic nie czuję. Po tym wszystkim, co napisałem i zrobiłem dla niego, nie był w stanie załatwić mi stałej posady na uniwersytecie. Uważał, że zasługiwałem na to bardziej niż ktokolwiek inny ze względu na moje curriculum, ale zawsze był ktoś, kto miał dodatkowe zasługi akademickie i kto okazywał się być lepszy: naprawdę dobrze zrobiłem, że odszedłem z tego środowiska.
Po przylocie do Fiumicino, udaję się z tureckimi dokumentami do urzędu celnego. Całe szczęście, we Włoszech wszystko jest prostsze: ograniczają się do przyłożenia dwóch stempli.
Musiałem widzieć w jakimś filmie znanego handlarza narkotyków, który używał trumien z amerykańskimi żołnierzami, poległymi w wojnie, do szmuglowania narkotyków do Stanów Zjednoczonych. W moim przypadku, nikt by tego nie zauważył: nie otwierają zapieczętowanej trumny, a jedyny pies policyjny siedzi sobie w kącie.
Przedstawiam zaświadczenie od patologa: «Powiedziano mi, żebym wam to doręczył, żeby zostało przekazane Policji».
«Proszę się nie martwić» odpowiada celnik, «zajmiemy się tym.»
Odkłada papiery z powrotem na ogromny stos po jego lewej stronie, gdzie dokumenty wydają się być porzucone od miesięcy.
Nie ma znaczenia, że nikt nie będzie badał tej śmierci. Przed odejściem, zadaję ostatnie pytanie: «Co teraz powinienem zrobić z trumną?»
«Jest pan krewnym?» pyta sumienny urzędnik.